'It's too cold outside for angels to fly.'
Przetarłem oczy, dostrzegając jasne
promienie słońca, wkradające się do pokoju przez okno. Złoto wlało się do
pomieszczenie, oświetlając każda pozostawioną luzem w nim materię. Mimo
bałaganu, piękno porannej pogody było powalające. Uśmiechnąłem się lekko i
podniosłem z łóżka. W ciszy przyglądałem się oślepiającemu niebu, było dziś
naprawdę niezwykłe. Żadnej chmury, zakłócającej przejrzystość, tylko czysty
błękit. Niespodziewanie uderzyła mnie myśl, że mógłbym pozostać tu na wieki,
zestarzeć się, obserwując budzącą się do
życia przyrodę każdego kolejnego dnia. Przymknąłem powieki, delektując się
niezmąconym spokojem, którego ostatnio było tak niewiele.
W pokoju rozbrzmiał natarczywy
dzwonek telefonu, wyrywając mnie z rozmyślań. Zmarszczyłem brwi, dziwiąc się
kto mógł chcieć ze mną porozmawiać o szóstej rano. Spojrzałem na wyświetlacz
wibrującej komórki. Na ekranie pokazywało się ‘Anne Styles’. Wzruszając
ramionami, odebrałem.
- Halo?
- Louis? J-jezu, Lou, błagam
przyjedź do szpitala najszybciej jak możesz. – Była całkiem roztrzęsiona, jej
głos drżał, przez co ledwo rozumiałem jej słowa.
- Co się stało? Ktoś miał wypadek?
- H-harry przedawkował, jest w
ciężkim stanie… nie wiadomo czy z tego wyjdzie. Proszę… - Natychmiast się
rozłączyłem, słysząc jej słowa. W pośpiechu założyłem na siebie pierwsze lepsze
ubrania i wypadłem z pokoju. Wybiegłem na ogród i prędko wsiadłem do samochodu.
Nie zważałem na przepisy, jechałem tak szybko, na ile zakręty na drodze na to
pozwalały.
Byłem
w całkowitym amoku. Jak to Harry przedawkował? Dlaczego? Jak długo już tam jest? Gdzie są wszyscy? Dlaczego nie
wiedziałem wcześniej? Kiedy to się stało? Jak to możliwe, że nikt nie
zauważył…? Pytania krążyły mi po głowie, nie dają spokoju. Na myśl, że Harry
może z tego nie wyjść, coś przewróciło mi się w brzuchu. Przełknąłem ślinę, odrzucając
od siebie tę myśl i upychając ją na dnie umysłu. Z jakiego powodu chciał się
zabić? Naprawdę czuł się tak źle, żeby kończyć ze sobą? Jezu, miał przed sobą
całe życie, ma przed sobą całe życie.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze, kiedy fakty zaczęły powoli układać się w
całość.
Przypomniałem
sobie, jak Harry chcąc wejść do domu, wyżył się na Eleanor, nie mając właściwie
żadnych podstaw, aby to robić. Zbulwersował się na sam je widok. Wypędzając
dziewczynę, chciał pójść do siebie, ale go zatrzymałem, pytając dlaczego to
zrobił. Mruknął coś, że nie może mi powiedzieć i zaszył się u siebie. Wtedy
byłem na niego naprawdę wściekły, więc podążyłem za nim do pokoju i zacząłem
się do nie niego dobijać. Uderzałem pięściami w zamknięte drzwi, żądając, aby
wyszedł i wszystko wyjaśnił. Przez około piętnaście minut starałem się dostać
do środka, ale słysząc, że całkiem mnie ignoruje, poddałem się. Co wydarzyło
się dalej? Tamtego dnia więcej o tym nie myślałem; wpadłem do Eleanor
przeprosić ją za jego zachowanie i… to wszystko. Następnego ranka w ogóle go
nie widziałem, sądziłem, ze po prostu nie wychodzi z pokoju, jak miał to w
zwyczaju czasem robić. Zapomniałem o tym wydarzeniu i dopiero dzisiaj
dowiedziałem się co… co się stało. Prawdopodobnie u siebie w pokoju próbował
popełnić samobójstwo, podczas gdy nikt tak naprawdę nie zainteresował się, co
on ta, robi.
No
właśnie. Dlaczego nikt starał się wyciągnąć go z pokoju? Dlaczego ja nie przejąłem się jego losem? Co się
właściwie z nami stało? Od jak dawna przestaliśmy się przyjaźnić? Wiem, że od dłuższego
czasu Harry ma problemy, ale nigdy nie sądziłem, że są aż tak poważne.
Myślałem, że może jest ostatnio trochę bardziej stonowany niż zazwyczaj. Ale
dlaczego to ostatnio trwa od jakiś
dwóch lat? Z jakiego powodu zerwaliśmy praktycznie wszelkie kontakty? Dlaczego
nagle przestałem się nim przejmować? Dlaczego nie śpimy już w jednym łóżku, nie
robimy sobie śniadam, nie śmiejemy się razem, nie wychodzimy do klubów,
wracając całkiem pijani…? Kiedy to wszystko się skończyło? Nie pamiętam, bym w najbliższym czasie kiedykolwiek zastanawiał
się nad nami, jako przyjaciółmi.
Zacisnąłem powieki, gdy odpowiedź zaczęła się powoli nasuwać. Potrząsnąłem
głową, nie to nie dlatego, nie wtedy, to się nie stało.
Zaparkowałem
i w pośpiechu wpadłem do budynku. Skrzywiłem się; nigdy nie lubiłem szpitali
ani właściwie żadnych budynków medycznych. Zapach lekarstw, ciężkie przypadki,
wszechobecna sterylność, zapracowani doktorzy. To przyprawiało mnie o mdłości, ale teraz nie ma czasu na dziwne fobie,
dopowiedziałem sobie w myśli. Podszedłem do czegoś w stylu recepcji,
spoglądając na miło wyglądając kobietę, która zawzięcie coś pisała.
Odchrząknąłem, zwracając na siebie jej uwagę. Podniosła wzrok i nagle poczułem
niespodziewany ciężar, rosnący wewnątrz mnie. Miała zielone oczy. Zakręciło mi
się w głowie od tego bystrego spojrzenie, jednak nie były to te zielone oczy, które w tej chwili
pragnąłem ujrzeć.
-
Mogę w czymś pomóc? – odezwała się. Jezu, dobrze, że nie miała ani odrobinę
ochrypłego głosu. Spoliczkowałem się w myślach za te wszystkie uwagi i starałem
się przestać zwracać uwagę na szczegóły, które nasuwały mi odpowiedź na każde
pytanie, zadane sobie w samochodzie.
-
Um, tak. Gdzie leży Harry Styles?
Kobieta
zaczęła coś wystukiwać na klawiaturze komputera i po chwili się odezwała, wciąż
nie odwracając wzroku od monitora.:
-
Sala 235, drugie piętro.
-
Dziękuję – odparłem i już chciałem odejść, ale w tym momencie szatynka złapała
mnie za nadgarstek i lekko go ścisnęła. Posłała mi współczujące spojrzenie,
cicho mówiąc:
-
On leży na OIOM’ie. – Puściła mają rękę i z powrotem wróciła do pracy. Przez
chwilę spoglądałem na nią niedowierzając, ale widząc, że nie żartuje, ruszyłem
na odział intensywnej opieki. Zacząłem powoli wspinać się po schodach, czując
bolesne ukłucie w podbrzuszu. Miałem wrażenie, jakby ktoś mnie znieczulił i
pozbył się całkowicie wszystkich emocji, które mogły jakkolwiek nade mną
zapanować. Wszystkie myśli zniknęły. Niczym w amoku, w końcu dostałem się na
odpowiednie piętro.
Obrzuciłem
korytarz wzrokiem i dostrzegłem skuloną postać na krześle, która cicho łkała.
Natychmiast ją rozpoznałem i podążyłem w jej kierunku. Złapałem ją za ramię,
lekko je ściskając. Kobieta podskoczyła i głośno czknęła. Spojrzała na mnie
zagubionymi oczami tak bardzo podobnymi do tęczówek jej syna. Rzucała mi się w
ramiona i wybuchnęła płaczem. Zacząłem powoli głaskać ją po plechach, szperając
do ucha uspokajające słowa, choć ani trochę w nie wierzyłem. Łzy spłynęły mi po
policzkach i zmoczyły bluzkę mamy Harrego. Anne oderwała się ode mnie i starła
kciukiem słone krople z moje twarzy. Przymknąłem oczy.
-
Mogę go zobaczyć? – to co wydobyło się z mojego gardła, na pewno nie należało
do mnie. Głos mi się załamywał, byłem na skraju rozpaczy. Brunetka pokręciła
głową, nawet nie zdaja sobie sprawy, że poczułem się przez to jeszcze gorzej.
-
Lekarz powiedział, że musi odpoczywać.
Westchnąłem
cicho i podniosłem się z krzesła. Podszedłem do drzwi i przez szklaną szybę
ujrzałem osobę, która w tej chwili zajmowała cały mój umysł. Chłopak był
podpięty do miliona rurek, prowadzących do irytująco głośno pikającej
aparatury.
Jezu Chryste.
Wyglądał
tak bezbronnie. Ciemne włosy rozrzucone były na poduszce, kontrastując z jej
nieznośną bielą. Powieki zamknięte zabraniały mi widoku tych zielonych
tęczówek. Wszystkie uczucia powróciły. Strach, nerwy, poczucie winy, troska.
Nie mogłem uwierzyć, ze naprawdę patrzę na niego z tej strony. Zawsze był taki
wesoły, gdziekolwiek by nie przebywał wypełniał całą przestań swoją pozytywną
energię. Brakowało mi tego szerokiego uśmiechu, ukazującego urocze dołeczki w
policzkach. Ale czy zawsze taki był?
Nie. Dlaczego? Już znałem odpowiedź na to pytanie. Brakujący element układanki
nareszcie powrócił na swoje miejsce. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że
naprawdę tak mogło być. Jak mogłem nie zauważyć? Jak mogłem być tak potwornie
ślepy?! Każdego pieprzonego dnia było tak samo, a ja nawet nie chciałem tego
zmienić. Złapałem się za głowę, znów czując napływające łzy. Tym razem nie było
to spowodowane lękiem, lecz winą. Boże, to wszystko przeze mnie. Osunąłem się
na ziemie, chowając twarz w dłoniach. Błagam, obudź się, obudź się, obudź się,
obudź się. Powtarzałem te myśli jak mantrę.
Czyjeś
donośne kroki przerwały moje łkanie. Uniosłem głowę, dostrzegając biegnącego
lekarza i kilka pielęgniarek. Zszokowany patrzyłem jak wpadają do sali,
krzątając się przy chłopaku. Głośne komendy doktora zagłuszało donośne pikanie
aparatury. Krzyki, pikanie, krzyki, pikanie, krzyki pikanie. To wszystko
doprowadzało mnie do szału, miałem wrażenie, że zaraz zwariuję. Podciągnąłem
kolana pod brodę i znów ukryłem twarz. Nagle wszystko ucichło. Proszę, proszę, proszę, proszę. Niech to
będzie to, co myślę, proszę, proszę,
proszę. Lekarz wyszedł z Sali, kierując się w naszą stronę.
-
Pani Styles? – zwrócił się do mamy Harry’ego. Nie mogłem nic odczytać z jego
głosu, był pusty.
-
Tak, to ja.
-
Bardzo mi przykro, nie mogliśmy nic zrobić. Ilość tabletek w organizmie była
zbyt wielka, nie dało się go uratować.
Nie.
Nie. Nie. Nie, to się wcale nie dzieję. Rzeczywistość uderzyła we mnie niczym
piorun. Słowa lekarza powoli docierały do mózgu, robiąc w nim całkowite
spustoszenie. Nic już nie miało znaczenia. Zaśmiałem się histerycznie,
przewracając się na podłogę i zanosząc płaczem. Anne klęknęła obok mnie,
głaszcząc po policzku. Pociągała nosem, starając się powstrzymywać szloch, ale
niespodziewanie wydarł sie on z jej gardła. Siedzieliśmy pod salą szpitalną
tonąc we własnych łzach i wspomnieniach Harrego Stylesa.
***
Pogrzeb ustalono na tydzień po
śmierci Harrego. Przez ten czas nie spałem, nie jadłem, właściwie to jedyne, co
określało to, że jeszcze w jakiś sposób żyję, to oddychanie. Nie mogłem sobie tego wybaczyć to była moja wina i
dobrze o tym wiedziałem. Nic nie mogłem teraz zrobić, nie mogłem naprawić
potwornego błędu, który popełniłem, będąc zaślepiony tym, czego tak naprawdę
nigdy nie było. Co dzień leżałem w ubraniach Harrego w jego pokoju, w jego
zapachu, w jego myślach. Czułem się prawie jakbym był tam z nim. Było to zwykłe
okłamywanie samego siebie. Harry odszedł, już na zawsze, a ja nie potrafiłem
zrobić nic, aby temu zaradzić.
Na pogrzebie zebrało się naprawdę
wielu ludzi. Oprócz całej jego rodziny, chłopaków, mnie, były jeszcze osoby,
których nigdy nie widziałem na oczy. Jednak nie stwarzało to żadnego problemu,
jeśli tylko przyszli tu by oddać szacunek Harry’emu. Jego mama wygłosiła
przemowę, na której wszyscy się
popłakali, wspominając tego cholernie wspaniałego dzieciaka z burza loków na
głowie. Nie odzywałem się. Oczywiście złożyłem kondolencje każdemu z członkowi
jego rodziny, lecz to było w zasadzie wszystko. Czekałem aż tłum odejdzie i
zostanę z nim sam. Musiałem mu coś powiedzieć nie zależnie od tego, czy to
usłyszy czy nie.
Usiadłem na trawie, otwierając usta,
aby zacząć, lecz ktoś niespodziewanie mi przerwał. Odwróciłem się, dostrzegają
jego siostrę. Jej oczy były pełne łez, a twarz zmizerniała.
- Louis. Ja… um – przerwała, czując
napływający potok łez. Przez chwile doprowadza się do porządku, a następnie
kontynuowała:
- Harry zostawił list. Dla ciebie.
Napisał przy nim, że możesz go przeczytać tylko ty, więc nie pozwoliłam nikomu
innemu do niego zajrzeć. Ja oczywiście również go nie tknęłam, jednak myślę, że
chyba wiem co… co tam jest. Przeczytaj to, proszę. – Podała mi zwinięta w rulon
kartkę i odeszła, zostawiając mnie samego. Drżącymi dłońmi rozwinąłem go i zacząłem,
czytać. Już po kilku pierwszych słowach wybuchnąłem gorzkim płaczem. Czytając
go, słone krople spadały na papier, lekko rozmazując słowa.
Byłem potworem. Jak mogłem nie
widzieć tego wszystkiego, tych tęsknych spojrzeń, tych uśmiechów, które równie dobrze mogły
oznaczać ‘przepraszam, poddaję się’. Przejeżdżałem wzrokiem po kolejnych
linijkach tekstu, co raz bardzie upewniając się w przekonaniu, że Harry był
cudownym człowiekiem, wręcz ideałem, a
ja… ja. Nie mogłem znieść myśli o samym sobie. Moim ciałem wstrząsały dreszcze,
spowodowane spazmatycznym płaczem. Dochodząc do końca, załamałam się i upadłem
na grób, uderzają głową o kamienna płytę. Westchnąłem cicho.
-
Harry. Jedyne, co jestem w stanie z siebie wydusić to ‘przepraszam’.
Wiem jak głupie to jest, to przecież nic nie znaczy, bo prawdopodobnie mnie
nawet nie słyszysz. Kiedy… kiedy zobaczyłem cię wtedy w szpitalu, takiego
kruchego i bezbronnego, uświadomiłem sobie, ze ja też… ja też… cię kocham.
Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo tęsknie za twoim uśmiechem, który
rozświetlał całe pomieszczenie, w którym byłeś. Jak bardzo brakuje mi
godzinnego przyglądania się twoim oczom o tak zielonej barwie, jakiej u nikogo
innego nie spotkasz. Czyste szmaragdy. Jak bardzo chciałbym dotknąć twoich
kręconych włosów, zanurzyć w nich twarz i wdychać ich piękny zapach. Tęsknię za
dniami spędzonymi wyłącznie z tobą, napawają się twoją obecnością. Chciałbym,
żeby to wszystko wróciło. Gdybym mógł dostać jeszcze jedną szanse, nie
zmarnowałbym jej, obiecuję. Wiem, że teraz jest za późno. Jeśli tylko
zrozumiałbym moje uczucia do ciebie nieco wcześniej, wszystko ułożyłoby się
zupełnie inaczej, prawda?
Przerwałem na moment, przyglądając
się marmurowej budowie z wyrytym nazwiskiem Harrego. Obok było jego
czarno-białe zdjęcie, wszczepione w płytę. Zbliżyłem się do jego uśmiechniętej
twarzy i przytknąłem swoje usta do tych na fotografii. Pogładziłem lekko wyblakły
policzek i uśmiechnąłem się przez łzy.
- Tak bardzo cię kocham. Zrobiłbym
teraz absolutnie wszystko, żeby przeszłość powróciła. Nawet jeśli oznaczałoby
to zniknięcie z twojego życia, sprawiłbym, że znów będziesz szczęśliwy. Jestem
straszny idiotą, jak mogłem nie… Musze ci o czymś powiedzieć. Zerwałem z
Eleanor. Teraz to nie ma znaczenia, ale gdybyś tylko… ja myślę, że nigdy jej nie kochałem. Nie tak
jak ciebie. Prawdopodobnie ona coś do mnie czuła i czuje to nadal, ale ja po
prostu nie mogę… Kocham cię, Harry. Będę
tu przychodził codziennie i ci to powtarzał, póki się nie zestarzeje. A może…
chciałbym cię teraz zobaczyć. Myślę, że w najbliższym czasie się spotkamy. Nie
bądź zły, proszę, nie umiem bez ciebie żyć. Kocham cię do końca i jeszcze
dłużej.